Fragmenty opowiadań:

Zima mej duszy

Küka siedziała na zydelku przed toaletką i wpatrywała się w lustro pociągając nosem.
— Przecież niczego mi nie brakuje — powiedziała do swojego odbicia, przecierając twarz wilgotną szmatką. — Nie jestem od nich gorsza.
Przekrzywiła głowę i przypatrując się swoim ustom sięgnęła po coś ze stosika rozsypanych na blacie buteleczek, słoiczków i puzderek.
— Tylko one dwie stoją pomiędzy Hedaardem a mną — pomyślała, czarnym rysikiem z węgla drzewnego przesuwając po łukach brwi. — Gdy ich zabraknie wszystko stanie się dużo prostsze. Wtedy potrzeba będzie co najwyżej czasu. — Odłożyła węgielek i otworzyła okrągły metalowy pojemniczek z pomadką krwistoczerwonej barwy. Zanurzyła w niej czubek wskazującego palca i rozprowadziła starannie na wargach. — Obie zatem muszą zginąć. — Przymrużyła oczy, zamierając na chwilę. — Nie… Za mało subtelne. Wiedźma, tak. Ale nie wybaczyłby mi śmierci tej kurwy Erien. — Szybkimi ruchami palców obu dłoni rozsmarowała grafitową barwiczkę po powiekach. — Zróbmy tak, żeby to ona znienawidziła jego, wszystko przecież samo się składa. Jeśli Andreas umrze…
— Ja bym go za to znienawidziła — powiedziała głośno. — A ty? — zapytała swoje oblicze w zwierciadle. Kiwnęła głową. — Ty też, jak widzę.
Popatrzyła krytycznie na efekt swojej pracy. Powoli uśmiechnęła się. Rozplątała tasiemki sukni i wstała pozwalając jej zsunąć się na podłogę. Wciąż wpatrując się w lustrzane odbicie przesunęła wolno dłońmi po nagiej skórze, od gładkiego, bezwłosego łona, przez imponujące wcięcie w talii i twarde, wyraźnie rysujące się mięśnie brzucha, po niewielkie strome piersi o sterczących sutkach. Objęła je dłońmi zaciskając na moment zęby.
— Przecież niczego ci nie brakuje — powtórzyła. — No, może nieomal niczego — wykrzywiła niezbyt ładnie usta na wspomnienie stanika sukni Erien, ciasno opinającego się na wcale zgrabnych i całkiem pokaźnych krągłościach. — Ale to też można przecież zmienić — uśmiech wracał na jej zawadiacką twarzyczkę. — Starczy, że mu dasz syna. O tak, wtedy i one urosną. — Wyjęła z nieco większej szkatułki szeleszczący woreczek wypchany suszonymi ziołami i odłożyła go na bok. — A on już nawet nie będzie myślał o żadnej innej. Wystarczy tylko wyeliminować przeszkody… Zmieść je z drogi…
Kopnięciami pozbyła się ciżm ze stóp. Wciągnęła czarne skórzane spodnie i starannie je zasznurowała po bokach, aż idealnie dopasowały się do ciała. Wzuła długie buty, wyjątkowo dopinając wszystkie klamry, nawet te powyżej kolan. Założyła ciepły wełniany sweter, który otulił ją ciasno niczym druga skóra i ponownie usiadła zabierając się za zaplatanie warkoczy. Skończywszy obwiązała twarz chustą, po czym wbiła na głowę kaptur, naciągając go niemal na oczy, zaś jego ogon owinęła wokół szyi. Do boku przypięła długi kord, sprawdziwszy, czy dostatecznie łatwo i szybko da się go dobyć. Tak wyekwipowana wzięła mieszek z ziołami, otworzyła okno i wysypała jego zawartość. Wiatr niedbałymi podmuchami rozrzucił zeschłe, pokruszone łodyżki i listki.
Küka wychyliła się, spoglądając w zapadający zmrok. Na czystym niebie powoli zapalały się gwiazdy. Miesiąc w pełni rozświetlał okoliczne wzgórza bladym światłem. Panowała niesamowita, pełna napięcia cisza. No tak, Saamhayne. Złodziejka parsknęła. Prostaczkowie zaszyli się wewnątrz przy kominku, przy lampach i świecach, trzęsąc się ze strachu i klepiąc bezsensownie modlitwy. Tym lepiej, nikt nie szwendał się przed budynkiem. Wszystko zaczęło się dobrze składać. Nawet to, że Andreas też miał pokój na drugim piętrze. Wcześniej o tym nie pomyślała, ale to musi być dobry znak. Dobry dla niej, bo na pewno nie dla kapitana. Cóż z tego, że na końcu korytarza — gzyms był taki szeroki. Spojrzała w dół i przełknęła ślinę. Szczęściem ta ściana była na zawietrznej, toteż na szerokim na pół stopy występie nie zebrał się śnieg.
— Nie ma nad czym deliberować — pomyślała — w końcu to nie pierwszy raz.

Cena ułudy

— Wszystko to wina świń plugawych ze Służnik! — perorowała matrona w podwice, z której wystawał tylko długaśny nos, zasuszony niby niezebrane jesienią śliwki i o podobnej barwy cerze. — Zapamiętacie me słowa, kumotrzy, martwą ją najdziem, jeśli kiedykolwiek! Zabrali ją, kiedy się w las za daleko zapuściła! Zasadzili się, jako ci wilcy i upatrzyli dogodny po temu moment. Nasyciwszy zaś diabelskie żądze, porzucili bez życia w jakowym wykrocie, jak czynili już wcześniej z innymi! Powiadam wam, że przeklęte ich sioło, przeklęte całe plemię! Złemu służo i kłaniajo się w ciemności, ofiary z krwi dziewiczej składając!
— Przepadła! Nigdy nie ujrzę już mojej Żyborki! — lamentowała w tle korpulentna niewiasta podtrzymywana przez dwóch dryblasów.
— Tuście kumo się zagalopowali — rzekł spokojnie barczysty, wcale bogato odziany, siwy mąż.
— Ciężko by rzec o Częborze, by on dziewiczą… dzieweczką… tfu! Wilcy pewnie Żyborkę rozszarpały jako i jego!
— O ile Czębor po pijaku z grobli nie spadł i się nie utopił, kiedy przed żoną się krył — rzucił ktoś z tyłu.
— Bzdura! — wydarła się śliwonosa. — Oczu na prawdę nie chcecie otworzyć! Alboście może w zmowie z nimi, wyznawcami złego? Że też od razu się na was nie poznałam! A po was przecie zrazu widać, żeście miłośnik strzygi!
Gniewny pomruk przeszedł po zebranych, niczym fala przyboju.
— Zawrzyjcie lepiej gębę, kumo, nim zbyt wiele powiecie!
— A co, nie mówiła żem?! Hę? Teraz oczy mi się otwarły i wybornie widzę po was, że jesteście wspólnik strzygoni! Pewnikiem i rodzinę w tej przeklętej wiosce macie, mości Dziwigorze, a? Braci strzygoni, szwagierki strzygi i małe strzygątka za bratanków i bratanice?
Ktoś zachichotał nerwowo, zaraz umilkł pod gniewnym spojrzeniem siwowłosego.
— Żebyście wiedzieli, kumo, że mam! I nic wam do tego! Wyście nie z Trzech Dębów to i gówno wiecie! Za krótko tutaj mieszkacie, by się w miejscowych sprawach należycie wyznawać. Ba, żeby w ogóle się w nich wyznawać! Do tegoście baba, tegdy gębę zamknijcie nim wam kto resztę zębów porachuje i posłuchajcie, co rzeknę! A rzeknę, że Żyborkę wilcy opadli!
— Moja córcia… córusiaaaaaaaaaaaaa! — znów załkała matka.
— Tego kościelnego poborcę takoż wilcy zeżarli może? — Śliwkowy nos zatrząsł się pod podwiką, kiedy jego właścicielka groźnie wymachiwała uniesionym wysoko wskazującym palcem. — Powiadam wam, jeśli mieszka tu jaki chłop, co spodnie nosi miast głowę w łajno chować, to winien
chwytać za widły i kłonice i do Służnik się udać! Tam szukać! Zbrodniarzy ukarać! Krwi zwyrodnialcom upuścić! Zaraz, mówię wam, dobrzy ludzie, skończo się owe tajemnicze zniknięcia! Zaraz owa tajemna wataha wilków, co to latem pod ludzkie sadyby podchodzi polować, zaraz ona, powiadam wam, zniknie! Wyjdzie prawda na jaw! Wyjdzie, żeście jako te bydło na paszę dla strzyg hodowani! Ale to, powiadam, skończyć się musi! Kto chłop niechaj za muszkiet chwyta, a dobrze go srebrem narychtuje! Pójdziem do Służnik i zaraz się przekonacie, dobrzy ludzie, kto rację ma. A może i Żyborkę najdziem. Kto wie? Może i dycha jeszcze? — potrząsnęła groźnie sierpem, który nie wiedzieć skąd pojawił się w jej drugiej dłoni. — Niech no ktoś kopnie się po wielebnego, coby nas modlitwą wspierał i ruszajmy bez zwłoki!
Tłum zafalował. Tu i ówdzie wzniosły się cepy i grabie.
— Na Służniki! — ryknęło kilka głosów ochoczo.
— Zaraz, hola! — ponad zgromadzenie wzniósł się kolejny głos, należący do schludnie i bogato
odzianego mężczyzny w aksamitnym surducie ze złotymi pętlicami i, wcale nie tremandzką modą, w peruce. Widać nawet na kraniec świata docierały nowinki. — Czyście się wszyscy szaleju najedli? Nie dość, że za górami myślą, żeśmy dzikusy, niestworzone historyje opowiadają o naszej osadzie, to jeszcze my sami w bajędy mamy wierzyć? Ba, nie tylko wierzyć, ale na ich podstawie zbrodni się dopuszczać? Dyć wiadnym jest dla nas wszystkich, że choć w Służnikach kmiecie dziwacznymi są nieco, przecie oni ludziska jako i my wszyscy, tyle, że Morungijczyki. A kto inaczej twierdzi głupcem jest jeno. Stawy nam przeszukać, las, a nie jak zbóje sąsiadów napadać…!
— Wy się, panie wójcie, nie wtrącajcie lepiej, bo znów jak za waszymi radami będziem czynić,
to z tego tylko bieda wyjdzie. Pomnijcie tylko, to przez wasze listy inkwizycja ma tu przybyć. Węszyć będzie, spektacje czynić! Niczego takiego nam tu nie trzeba!
— Mus mi je było napisać, nie myślcie! Dla waszego dobra to wszystko czynię!
— Tak tedy dla naszego, a przede wszystkim swojego dobra, zejdźcie z drogi, wójcie, i nie przeszkadzajcie, skoro pomagać nie chcecie. Dalej, chłopy, kto tam co ma w garść brać! Czas nam do Służnik! Na pohybel z nimi, kurwimi synami! Nie będą nas żreć ni porywać nigdy więcej! Jak się im chałupy spali, zaraz zło przepadnie, do cna wyżarzone! Ogień oczyści ziemię z plugastwa!
— Na Służniki! — znów poniosło się chórem.
— Stójcie! — wójt ryknął niczym buhaj, stanął na drodze z szeroko otwartymi ramionami, jakby chciał zagarnąć i zatrzymać rozsierdzoną tłuszczę. — Toć nawet jeśli wam się uda ze Służnikami sprawić, to co wtedy? Przecie pani Recz hajduków swych w odwecie do Trzech Dębów przyśle!
Kamień na kamieniu ze wsi nie ostanie!
— Ot i dobrze wreszcie prawicie, wójcie. Pierwej wiedźmą trza by się zająć — przez zgromadzenie przeszedł ponury pomruk, tym razem bez poprzedniego entuzjazmu. — Ale nie lękajcie się, ludziska. Nic to dla nas żołdacy czarownicy. Jedyne co potrafio, to groźne miny stroić, chlać i dziewki obłapiać. Ale kres na nich przyszedł! Jak się w kupę weźmiem, niegroźni nam oni. Każden jeden zmięknie jak raz cepem przez łeb weźmie. A co dopiero jak tych razów wiele będzie? Nas jest dużo, ich niewielu. Czas nam im pokazać, gdzie raki zimujo! Dość już pany nas ciemiężo! W kupie siła! Na kasztel!
Wystrzał z półhaka odbił się hukiem od domostw, powrócił zwielokrotniony echem. Zaśmierdziało iście jak w opowieściach o demonicznych objawieniach. Na zgromadzonych jakby wylano kubeł lodowatej wody. Rozochoceni, napompowani wściekłością chłopkowie odwrócili się wytrzeszczając oczy, nie dowierzając zarówno im, jak i uszom. A potem na widok możnego pana czapki i kapelusze powędrowały ku ziemi, karki zgięły się w pokłonie.
— W kupie smród takoż — rzekł Hedaard spokojnie i chowając dymiącą jeszcze broń do olstra, sięgnął po drugi samopał. Po czym, bez specjalnej ostentacji, bacząc jednak, by wszyscy to zauważyli, oparł lufę w zagięciu lewego ramienia. — Na waszym miejscu przeszukałbym lasy. Jeśli zaś będziecie mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy to duchowe, czy też inne, radzę przyjść do mnie po poradę.
Zaszemrało cicho, kilku kmieci z tyłów chyłkiem umknęło między chaty. Śliwonosa wciąż zgięta w pół podniosła wzrok. Wątpliwe, czy widziała cokolwiek spod opadającej na oczy podwiki.
— Kogóż witać przystało w naszej skromnej wsi, wasza wielmożność?
— Nic kapłan wam nie rzekł? — zapytał gość, powodując koniem, by lepiej przyjrzeć się widomej prowodyrce całego zajścia, omal najeżdżając na najbliższych wieśniaków. — Więcej porządków trzeba tu będzie zaprowadzić, jak widzę. Jestem Hedaard, przedstawiciel Świętego Oficjum na diecezję ostrogską, nadto rewizor w służbie biskupa Przedsława.
Kmiecie ponownie zamietli ziemię czapkami i kapeluszami.
— No, dobrzy ludzie, zbierać się trzeba. W las wam pora, zaginionej szukać. Taka tragedia — załamał ręce nieszczerze. — Do świątyni, widzi mi się, i tak sam trafię. Z Jedynym, drodzy włościanie. Owocnych poszukiwań życzę.

Jako wola twoja

— Stójcie! — zakrzyknął przysadzisty giermek dosiadający pięknego siwka bok w bok przy rycerzu. — A wyście kto?!
— A kto pyta?! — Hedaard ściągnął wodze, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Dłonie trzymał tak, by nawet ktoś poważnie niedowidzący mógł im się dokładnie przyjrzeć.
— Pierwsi pytaliśmy, obyczajnie by było wam zatem pierwszemu odpowiadać!
— Obyczajnie to by było, gdyby ci dwaj dzielni woje siedzący w leszczynach nie mierzyli do mnie z kusz. A i ów kusznik kryjący się za tym tam zwalonym bukiem... tak, ten, któremu się ręce trzęsą, jakby nie mógł zdecydować, czy posłać mi bełt w żywot czy kaczki z niebios strącać... byłoby miło, gdyby zdjął palce ze spustu. Reszty czeladzi usadowionej wśród chaszczy nie pomnę. Czy mam rozumieć, że to napad?
— Na honor, gdzieżby?! — zagrzmiał rycerz z brodą sięgającą omal wyhaftowanego na tunice koguta z nieproporcjonalnie wielkimi szponami i dziobem, jak mniemał Hedaard, czarnego orła w polu złotym. — Wybaczcie waszmość, myśmy właśnie się tu na zbójów Borzity zasadzali. Jam jest Bedivere z Tevalle, aktualnie w służbie komesa Greniczera, pana na Stradnicy i przyległych włościach.
— Znam waszego rodziciela, mości rycerzu. A i o was to i owo słyszałem.
— Tuszę, że dobre słowa?
— Przeważnie.
— A jakie wasze miano, szlachetny panie?
— Hedaard z Aumalle...
Rycerz z kogutem w herbie pokraśniał, pogładził brodę, wyprostował się w siodle.
— O, to i ja o was wiele słyszałem! Myślałem jednak, żeście starsi, mości Hedaardzie. Wypadało mi, że jakieś pięć krzyżyków na karku dźwigacie.
— Dobrze się trzymam, a i wiem, jakich zamtuzów unikać.
Pachołkowie pana z Tevalle w służbie komesa Greniczera zaśmiali się głupkowato, liście zaszeleściły zdradzając jeszcze kilku, których Hedaard wcześniej nie zauważył.
— Zatem jeśli nie napad to, mości Bedivere, jak mam rozumieć mierzące we mnie bełty?
Bedivere pacnął w łeb stojącego najbliżej sługę.
— No co tak sterczysz, durny ty?! Opuścić broń, kpy!
Polecenie spełniono bez szemrania, aczkolwiek nadal nie spuszczano z Hedaarda czujnego oka. Zacięte gęby kompanionów rycerza dobitnie świadczyły, że w razie potrzeby broń zostanie dobyta szybko i bez wahania. W chaszczach zaszeleściło i kolejnych trzech wychynęło na drogę, przystając za plecami przybysza.
— A was, mości Hedaardzie, co sprowadza w te strony, jeśli wolno spytać? — Bedivere odrzucił kolczy czepiec na plecy, przetarł spoconą twarz. — Niebezpiecznie traktem w stronę gór wędrować, można zbójców albo partyzantów spotkać. Nie wiem zaiste, którzy gorsi...
— To samo, co i was, mości rycerzu. Komuś już zbytnio się uprzykrzyła banda Borzity i sowitą nagrodę za głowę jego i jego kamratów wystawił. A mnie coś ostatnio sakiewka nie ciąży za bardzo.
— Na co to przyszło, że wy dla pieniędzy musicie na bandytów polować?
— Czasy sparszywiały, długi narosły — wzruszył ramionami Hedaard. — No, ale wy, mości Bedivere, przecie też na nich parol zagięliście?
— Ale nie dla pieniędzy! — nastroszył się rycerz. — Ja, wiedzieć musicie, szukam ich z pobudek honorowych.
— Honorowych? — zdziwił się Hedaard uprzejmie, mocno ściągnął wodze. Jego kary ogier demonstracyjnie skubał trawę tuż przy stopach Bediverowego pachołka, szykując się najwyraźniej do bezczelnego odepchnięcia go łbem, ugryzienia albo czegoś równie złośliwego.
— A juści!
— Tedy w złym miejscu się zasadzacie, bo oni gdzieś pono ostatnio w okolicy Wiązowny bawili...
— Nie, my stamtąd wracamy. Podobno tam się mieli właśnie wybierać. A przynajmniej wzięci na spytki chłopi tak twierdzą. Tfu! Żeby tak bandziorów wspomagać!
— No to nic tu po nas.
— Ano — stropił się rycerz — znów języka trzeba będzie zasięgnąć. A tym razem nieco mniej pobłażliwym być. Klement, zbieraj ludzi! Szkoda tak po próżnicy sterczeć!
Hedaard sięgnął po bukłak, wyciągnął korek zębami, obserwując krzątaninę. Pił długo, bo i jemu słońce dało się we znaki.
— Pojedziecie z nami, waszmość? Konfliktu interesów nie będzie, mnie na nic ich głowy. A razem łatwiej się sprawim, bo i wybaczcie, samojeden przeciwko takiej bandzie nijak nie podołacie. Cięgi jeno zbierzecie.
— A wy jakowyś plan macie, mości Bedivere?
— Już nie. Ale kiedy tylko schłodzimy się piwem w szynku i zjemy wieczerzę, bo — spojrzał w niebo, wskazując je palcem — widzi mi się pora najwyższa po temu, zaraz coś uradzimy. Złotem się nie kłopoczcie, ja zapraszam! Rad będę w zacnym towarzystwie popasać, bo tu, sami widzicie, nawet nie ma do kogo gęby otworzyć!
— Dokąd tedy?
— Ha, zatem przystajecie?
— I ja rad z kompanii będę.
— Wybornie. Hej tam! Klement! Pchnij no kogo do Hasslav, niech gospodarz prosię na ruszt nadziewa, a i o przystawkach nie zapomni! Alkierz też ma mi być gotowy, coby obyczajnie można było pogawędzić, bez wścibskich uszu, smrodu i ścisku!
— Wracam z Hasslav właśnie, jarmark tam teraz...
— Ot i dobrze, żeście przypomnieli... — Rycerz sięgnął do pasa po sakiewkę, wysypał nieco zawartości na dłoń. — Masz tu, Klement, na wydatki, gdyby miejsca w gospodzie brakło, i pośpieszaj, chłopie, pośpieszaj, w brzuchu mi burczy!
jako tła użyto grafiki Pawła Gierczaka
copyright © MMXV by Marcin Pągowski